Nie umiem żyć bez ludzi

Monika Wysocka

Bożena Janicka – lekarka z powołania. Najważniejsi są dla niej ludzie – bez nich nie umiałaby żyć, ale też sama oddaje im siebie w 100 procentach. Głosowanie w plebiscycie Kobiety Medycyny pokazuje, że oni to doceniają. Leczy nie tylko choroby, ale też dusze, całego człowieka, pomaga swoim pacjentom w problemach niekoniecznie medycznych wierząc, że zaangażowana rozmowa może czasem zastąpić kolejną tabletkę. Tak wyobraża sobie medycynę rodzinną, o którą walczy nie tylko w swoim NZOZ-ie, ale też u decydentów.

Jak zaczęła się Pani przygoda z medycyną? Czy to było marzenie od zawsze, czy zdecydował o tym przypadek?

Marzenie od zawsze. W dzieciństwie dużo chorowałam, więc często chodziłam z mamą do lekarza i na tych wizytach zawsze mówiłam, że też będę panią doktor. Wszystkie moje zabawy były z tym związane. Dorastałam z taką świadomością.

Skąd wziął się wybór medycyny rodzinnej?

Do medycyny rodzinnej przekonała mnie praca w przychodni. Kiedyś były tzw. etaty łączone – gdy robiło się specjalizację do południa trzeba było być na oddziale, a po południu obowiązkowa była praca w tzw. rejonie. I ten szeroki kontakt z pacjentem zaowocował myślą, że to dobry kierunek. Mimo, że od początku byłam pediatrą – najpierw na oddziale dziecięcym, potem noworodkowym,  zrobiłam I i II stopień z pediatrii, przez cały czas pracowałam w lecznictwie otwartym. Podoba mi się taki kontakt z całą rodziną: z matką, dzieckiem, dziadkiem, babcią, obserwacja jak od środowiska zależy zdrowie i życie człowieka. Nie od kilku dni w szpitalu, które owszem często decydują o zdrowiu czy życiu, ale najczęściej determinuje to ich zwykłe, codzienne życie: problemy w domu, problemy w rodzinie, sprawy które są między rodzicami, ich dzieci. I to tak naprawdę sprawiło, że zainteresowałam się medycyną rodzinną na tyle, że postanowiłam zrobić dodatkową specjalizację z medycyny rodzinnej. Stałam przed dylematem czy zostać w szpitalu czy jednak udać się w szeroki świat.

Szeroki świat jak rozumiany?

Jako lecznictwo otwarte. Nie tylko pediatria, nie tylko oddział, ale wszyscy pacjenci od poczęcia po złoty kres. I po latach mogę powiedzieć, że nie żałuję tej decyzji. Ona była dobra, z wielu powodów. Po pierwsze bardzo lubię kontakt z pacjentami, potrzebuję ludzi do życia. Po drugie przez te lata życie pokazało mi, że można tym ludziom pomagać, nie tylko sensu stricte medycznie. Bardzo często, my lekarze POZ-tów, rozwiązujemy różne rodzinne dramaty, które pośrednio mają przecież wpływ na zdrowie – i matki i dziecka i babci. Bardzo dobrze czuję się w tym środowisku, a nie zmieniałam go od prawie 30 lat. Leczę kolejne pokolenia. I to jest dla mnie największa satysfakcja – gdy „moje” dzieci przychodzą do mnie ze swoimi dziećmi. To niezwykłe uczucie.

A więc trochę musi być Pani też psychologiem… Jakie cechy Pani zdaniem musi mieć dobry lekarz rodzinny?

Przede wszystkim musi kochać ludzi, musi być na nich otwarty. Musi akceptować siebie w tym środowisku i akceptować swoich pacjentów. Chory ma prawo być w różnym nastroju, różnie reagować na stres, na chorobę, na złe wiadomości a lekarz musi sobie z tym poradzić i nie bać się ich. Z drugiej strony bardzo świadomie i odpowiedzialnie tych ludzi prowadzić – umieć spojrzeć szerzej, nie tylko z punktu widzenia wiedzy medycznej, ale też psychologii, a także mieć podejście społeczne. Bo nasi pacjenci miewają problemy związane z brakiem pieniędzy, brakiem pracy. Często to my wszczynamy tzw. interwencję socjalną, kontaktujemy się z Miejskim czy Gminnym Ośrodkiem Pomocy Społecznej. Bo nie wszyscy chcą mówić, że nie starcza im na lek, na zapewnienie podstawowych warunków. Lekarz POZ musi być na to otwarty. Musi też być wieloprofilowy – także w kontekście wielochorobowości, umieć łączyć ze sobą poszczególne schorzenia. Odkrywa to teraz moja córka, która jest początkującym lekarzem. Wcześniej pracowała w Klinice, a od kilku miesięcy przyjmuje w POZ-cie i ostatnio powiedziała mi, że to zupełnie inna praca, że tu ludzie przychodzą do lekarza ze wszystkim, a czasem tylko porozmawiać. I lekarz rodzinny właśnie od tego jest – bo często taka rozmowa wystarczy, by komuś pomóc, zastąpi kolejna tabletkę czy leki nasenne. Taka terapia – choć nie na kozetce u psychoanalityka.

Na to trzeba mieć czas….

I to jest nasza kolejna bolączka. Dlatego system wymaga naprawy. By lekarz rodzinny miał nie po 3 tysiące pacjentów na liście, ale po tysiąc, półtora, żeby miał czas dla pacjenta i jego rodziny, by go wysłuchać, spokojnie porozmawiać. Na tym właśnie polega różnica pomiędzy wizytą w POZ-ecie i u specjalisty. dokąd chodzimy z konkretnym problemem. Tam mamy kawałeczek człowieka: ucho, rękę, serce. A my zajmujemy się całym pacjentem. On oczekuje innego traktowania.

Czy medycyna rodzinna w Polsce spełnia oczekiwania?

Prawdziwa medycyna rodzinna to doktor, który nie przychodzi odhaczyć godzinki i dorobić. To stały lekarz, który zna swoich pacjentów. Ja to widzę po sobie – ze względu na moją działalność związkową nie bywam w gabinecie codziennie. Jak coś jest potrzebne nagle – w przychodni zawsze jest ktoś kto pomoże. Ale jeśli pacjent chce przyjść akurat do mnie – poczeka, bo ze swoimi problemami woli iść do swojego lekarza. I takich lekarzy potrzebujemy. Medycyny rodzinnej nie da się robić z doskoku. Konieczne jest szerokie koordynowanie leczenia. To teraz modne podejście – ale nie chodzi o koordynację poszczególnych działów medycyny, tylko całości. Endokrynolog, kardiolog, ortopeda nie zajmie się całym człowiekiem. Całościowe podejście do chorego człowieka pozwoliłoby wyeliminować nadmiar konsultacji. Niestety nasz system jest źle skonstruowany, pacjenci są edukowani, że z każdym problemem trzeba iść do specjalisty: jak cię boli głowa idź do neurologa, jak masz kłopot z okiem idź do okulisty, jak masz problem z siusianiem idź do urologa.  A to nie tędy droga! Trzeba postawić na specjalistów medycyny rodzinnej, wykształcić ich, zachęcać organizacyjnie i finansowo, aby przychodzili do tego zawodu młodzi. Podnieść rangę tego zawodu, bo przez lata nie miał prestiżu – mówiło się o nas „lekarz wiejski”, „lekarz od wszystkiego, czyli od niczego”. Tylko, że ci lekarze mają zazwyczaj kilka specjalizacji, bo muszą znać się na wszystkim, choć w podstawowym zakresie.

Z całym szacunkiem dla Warszawy – to duże miasta powinny brać przykład z POZ-tów w mniejszych miastach, gdzie lekarze znają swoich pacjentów, a pacjenci znają swoich lekarzy – bo to jest kwintesencja medycyny rodzinnej. Moi pacjenci wiedzą jakim ja samochodem jeżdżę i mówią: a widziałam pani samochód więc przyszłam. My też mamy łatwiej – bo znając swoich pacjentów od razu wiem jaką opieką ich objąć. Gdy rodzi się dziecko wiem czy moja położna wystarczy czy też rodzina wymaga szerszego wsparcia. To jest ten luksus prawdziwej medycyny rodzinnej. Żeby reagować na potrzeby, których pacjenci sami nie zgłaszają.

Ale jak to zorganizować w dużym mieście? To w ogóle możliwe ?

Oczywiście że tak. Jeśli nie będzie tzw. wędrowniczków, jak mówił o nich Jacek Paszkiewicz, ówczesny prezes NFZ. Kiedyś pokazał mi lekarza, który miał listy aktywne w siedmiu miejscach! Po 100, 200 pacjentów w różnych miejscach. Tak się nie da utrzymać więzi z pacjentem. Lekarz rodzinny powinien pracować w jednym miejscu, mieć 1500 pacjentów i uczciwe pieniądze na swoją działalność. I wtedy da się zrobić prawdziwą medycynę rodzinną z małą chirurgią, małą okulistyką – czego nas uczono. A dzisiaj przez to, że mamy zbyt wielu pacjentów, wielu rzeczy nie robimy, bo zwyczajnie nie mamy kiedy. Ja akurat zajmuję się podstawowym szyciem ran, nacinaniem ropni, sączkowaniem – bo moi pacjecni mają daleko do poradni specjalistycznej. Ale w Warszawie każą iść na zszycie dwie ulice dalej. W dużym mieście chory idzie do przychodni i nie wie kto go przyjmie. U nas jest zupełnie inaczej. Moje pielęgniarki gdy spotkają pacjentkę na ulicy mówią do niej: słuchaj Twoja Kaśka nie przyszła z Jasiem na szczepienie, przypomnij jej. To jest ten luksus, gdy zna się całą populację. Ale w Warszawie też tak można – tylko określając jasne, twarde zasady jednego miejsca pracy, jednej listy i związania się organizacyjnie z tą populacją.

Ma Pani tak dużo zajęć w swojej przychodni, a jednak zdecydowała się Pani  jeszcze na działalność związkową. Dlaczego?

Ja zawsze byłam niespokojną duszą. Zawsze chodziły za mną inne aktywności niż tylko te stricte medyczne. Kiedy przeszłam do własnej placówki miałam to szczęście, że w Wielkopolsce były wtedy największe nakłady z kas chorych na podstawową opiekę zdrowotną. Ale potem przyszedł rok 2000, ustawa NFZ-towska i zaczęły się problemy. Nakłady na POZ-ty spadły z 20 proc. do 17 proc., a potem doszły do tego kłopoty organizacyjne. Na skutek zmiany przepisów prawie rok żyłam z komórką w ręku – bo był wymóg, żeby lekarz POZ był dostępny 24h na dobę. Próbowaliśmy, ale tak nie dało się żyć. Wtedy zaczęły się protesty, to było nasze być albo nie być. Nie dla każdego było to proste bo trzeba było złamać ustawę. Ale to było po prostu fizycznie niewykonalne. Byłam wtedy niezwykle aktywna, a ludzie mnie słuchali. Kiedy w styczniu 2004 roku zdecydowaliśmy, że nie otworzymy placówek, zrobiło się pospolite ruszenie. W Wielkopolsce to ja stanęłam na jego czele. Udało się wywalczyć swoje, cho dużo nas to kosztowało. Bardzo mi pomogła wtedy moja rodzina. Ta praca społeczna to było wiele godzin spędzonych poza domem. Miałam wtedy dorastające dzieci. I pamiętam jak dziś, że kiedy zawiązywaliśmy formalnie związek posadziłam męża, syna i córkę przy stole i powiedziałam im jak jest i że jest taka możliwość, że zostanę wybrana prezesem. Zapytałam co oni na to, bo to wiąże się to z tym, że często będę poza domem. Odpowiedzieli, że skoro sprawia mi to tyle satysfakcji i radości to mi tego nie odbiorą. Do dziś gdy narzekają, że mnie nie ma, przypominam im, że sami się na to zgodzili. Czasem mówią, że chcą to odwołać, ale śmiejemy się z tego. Zawsze mogłam na nich liczyć, nigdy nie miałam problemu – czy z odbiorem dzieci ze szkoły, czy z gotowaniem obiadów. Wspierali mnie, ale też potrafili być hamulcem, gdy zaczęłam podupadać na zdrowiu.

No właśnie – nie da się tak  w nieskończoność. Jak Pani odreagowuje stresy, jak się Pani relaksuje?

Przede wszystkim z rodziną – w domu, w ogrodzie. Może to być grill, fajna kolacja, ale zawsze – wspólne spędzanie czasu. Uwielbiam swoje psy, mam w domu dwa maltańczyki – jeden jest córki, ale gdy wracam do domu, o której by to nie było godzinie – witają mnie oba. Te piękne czarne oczy zawsze mnie rozbrajają. Uwielbiam je. Biorąc pod uwagę jak mało jestem w domu odpoczywam właśnie tu. Z córką, synem, którzy zresztą też są zaganiani, więc jak tylko mamy możliwość staramy się być razem. Lubimy wspólnie, jeszcze z moją mamą, wyjeżdżać nad morze, albo w góry.

Lubię też dobrą książkę, ale lekką w przeciwieństwie do życia. Lubię obejrzeć dobry film z serii płaszcza i szpady – tak odreagowuję. Cenię także dobrą muzykę – operę, operetkę, słucham głośno Mozarta, Beethovena. Na szczęście nie mieszkam w bloku, więc nikomu nie przeszkadzam.

Córka poszła w Pani ślady. Ona, jak Pani, od początku wiedziała, że chce być lekarzem, czy to zrodziło się z czasem?

Od zawsze mówiła, że chce być lekarzem – widziałam w niej swoje odbicie. Nie do końca wiedziała jaką specjalizację wybierze. Ale też miała inny ogląd medycyny niż dają studia, dlatego dziwiła się, że tam prawie nie ma medycyny rodzinnej, że wiele czasu poświęcają na uczenie operacji, o których nie wiadomo czy kiedykolwiek będzie okazja przeprowadzić, a nie podstawowych rzeczy nie uczą. To pomyłka. Ona o tym wie, bo chcąc nie chcąc słyszała rozmowy przez telefon, rozmowy o pacjentach, ich problemach, sposobach ich załatwiania. Potem miała staż w Klinice i znowu okazało się, że to wygląda inaczej niż w lecznicy. Teraz pomaga mi w poradni i widzi to, co ja widziałam w lecznictwie otwartym, że po wizycie u kardiologa pacjent przychodzi, pokazuje wyniki badań, oczekuje oceny, skonsultowania tego w kontekście swoich innych problemów. I to jej się podoba – leczenie całego człowieka. Gdy potem przychodzą zadowoleni pacjenci, to daje satysfakcję, o jaką trudno gdzie indziej.